…nadpłynęła z zachodu, nisko, nie wiem, jakim cudem nie rozpruła sobie opasłego czarnego brzuszyska o iglicę Pałacu. Wyciągała czarne pazury, pożerając niebo, siała deszczem niezdecydowanie, błyskała wrednie wydatnymi pośladkami, czy co tam czarne opasłe chmury noszą pod spódnicą wiatru. A ten tańczył, wirował po ulicach, jego poły czepiły sie wszelkie miejskie-chodnikowe szumowiny: foliowe torebki z supermarketów, ulotki (angielski najtaniej), opakowania po lodach/chipsach, fragmenty popularnych wydawnictw prasowych, zwanych tabloidami (Doda robi loda), czy wreszcie zwykłe, ordynarne pety. Ruszyło to wszystko za nim, nie zważając na powagę sobotniego popołudnia (lepiej pasowałoby „niedzielnego”, ale nic nie poradzę, że dziś sobota), wypełniło kaniony ulic i z niespodziewaną drapieżnością rzuciło się do oczu przechodniom. A takie leniwe toto było w upale, zalegało sobie zgodnie trawniki, okolice śmietników, kipiące rozmaitym dobrem niczym robaczywy róg obfitości…No, czasem zapędziło się które na chodnik, ale raczej chyłkiem, lawirując ostrożnie między kopytami zdziczałego stada, wzbierającego w godzinach szczytu niczym przypływ…
(bez sensu? ostrzegałem. a wszystko dlatego, że nie miałem ze sobą aparatu. wtedy zamiast grafomańskich popisów byłaby przeciętna fotka, zdecydowanie łatwiejsza do przełknięcia. następnym razem, dla własnego dobra, przypomnijcie mi łaskawie, żebym wziął aparat.)